Psychologia i podróże. Zachwyt, religia i… rozczarowanie
21 lutego obchodzimy Międzynarodowy Dzień Psychologa – z tej okazji postanowiliśmy Wam pokazać, że psychologia i podróże mają coś wspólnego. I nie chodzi tu tylko o wpływ podróży na nasz dobrostan. W psychologii znajdziecie wiele odniesień do konkretnych miejsc na świecie, a związane z nimi różne symptomy i objawy popularnie nazywane są syndromami. Nazwy syndromów zostały nadane w nawiązaniu do konkretnych miejsc i wydarzeń z nimi związanych. Zacznijmy zatem od tych najbardziej związanych z turystyką i podróżami. Przekonacie się, że czasem bywa tak, że oglądanie zabytków może być niebezpieczne dla zdrowia. I bynajmniej nie chodzi o to, że kawałek muru może spaść nam na głowę, ale owszem – “głowę” może uszkodzić. Zapraszamy do lektury!
Syndrom florencki czyli mdlejemy z wrażenia
Naszą „psychologiczną podróż” zaczniemy w sercu Toskanii, która dała początek „turystycznym objawom”. Wszystkiemu winna jest malownicza Florencja z jej olśniewającymi zabytkami, takimi jak choćby słynny “Dawid” autorstwa Michała Anioła, i niezwykłą architekturą jak chociażby przepiękne florenckie Duomo. Pierwszą znaną “ofiarą” Florencji został pewien ceniony francuski pisarz. Stendhal (bo oczywiscie o nim mowa) podczas wizyty w renesansowym włoskim mieście zaobserwował u siebie niepokojące objawy. Pisarzowi dolegało kołatanie serca, zaś podczas spacerów po mieście wśród zabytków i niezwykłej architektury dopadała go gorączka.
Jak się wkrótce okazało, nie tylko Stendhal był ofiarą tych przypadłości! Tajemnicze dolegliwości zaobserwowano również u wielu innych turystów. Podczas podziwiania wspaniałości Florencji ludzie mdleli, płakali, miewali halucynacje, a niekiedy zwiedzanie miasta kończyło się na szpitalnej sali! W końcu tym dziwnym zjawiskiem zainteresowała się włoska psychiatra Graziella Magherini. Po wnikliwych badaniach nazwała to niezwykłe zjawisko właśnie efektem Stendhala. Efekt ten znany jest również jako syndrom florencki. Zatem jeśli jesteście wrażliwi na piękno i sztukę, to Florencja wprawi Wasze serca w prawdziwą ekscytację, a nawet… palpitację! Możecie sami się przekonać, podczas jednego z naszych city breaków w Toskanii!

Syndrom paryski czyli nic tak nie boli jak rozczarowanie
“Miasto Miłości” może nie tylko oczarować, ale też… rozczarować! Choć większość turystów zachwyca się Paryżem, to dla niektórych wizyta we francuskiej stolicy ma skutek wręcz odwrotny! I choć (nam) trudno to sobie wyobrazić), Paryż może wzbudzić niechęć, obrzydzenie i beznadzieję.
Co ciekawe, syndrom paryski najczęściej dotyka turystów z Japonii, którzy przybywają do “Miasta Świateł” pełni oczekiwań i wyobrażeń, które najczęściej czerpią z literatury, przewodników, wyretuszowanych zdjęć czy romantycznych filmów. Zderzenie z paryską rzeczywistością bywa brutalne – hałaśliwy, zakorkowany i często dość brudny Paryż nie dorasta do pokładanych w nim oczekiwań. Dorzućmy do tego jeszcze niekoniecznie miłych, zajętych swoimi sprawami mieszkańców i tłumy turystów. Tak wielkie rozczarowanie może skutkować zawrotami głowy, poczuciem beznadziei, a nawet… depresją.
Oczywiście sytuacja ta nie dotyczy tylko i wyłącznie turystów z Dalekiego Wschodu, choć to głównie oni (przyzwyczajeni do porządku i czystości na ulicach) odczuwają szok na widok paryskich bulwarów. Każdy z nas ma swoje wyobrażenie dotyczące Paryża, a kolorowe seriale i wystylizowane filmy podsycają tylko ten obraz. Cóż, rzeczywistość bywa często zupełnie inna! My jednak uważamy, że warto odwiedzić francuską stolicę i sprawdzić samemu (choćby podczas naszych city breaków w Paryżu). W końcu oprócz garstki rozczarowanych, po świecie chodzą miliony ludzi zakochanych w Paryżu!

Syndrom jerozolimski czyli być jak Mesjasz
Jak sama nazwa wskazuje, syndrom ten związany jest z Jerozolimą, a więc miastem, które jest centralnym punktem dla trzech religii – Judaizmu, Chrześcijaństwa i Islamu. To miasto, w którym znajdziemy miejsca, o których pisano w Biblii. Musicie zatem uważać, aby nie wciągnął Was mistycyzm i biblijny klimat miasta, gdyż właśnie wtedy zostaniecie ofiarami syndromu jerozolimskiego.
Zjawisko to polega na powstawaniu zaburzeń psychicznych, które można zauważyć u osób odwiedzających Jerozolimę, szczególnie w miejscach związanych z historią biblijną. Osoby te zaczynają mieć intensywne przeżycia religijne, które mogą prowadzić nawet do utożsamiania się z postaciami biblijnymi, takimi jak Mesjasz czy Maria Magdalena. Jednym z objawów jest głoszenie kazań czy śpiewanie pieśni religijnych, a nawet noszenie ubrań nawiązujących do czasów biblijnych. Co ciekawe, Chrześcijanie najczęściej utożsamiają się z postaciami z Nowego Testamentu, zaś Żydzi z postaciami ze Starego Testamentu – np. z Mojżeszem, Samsonem czy królem Dawidem.
To z pozoru niegroźne zjawisko, jednak nie należy go lekceważyć. Groźnym przejawem zaburzeń było wydarzenie z 1969 roku. Wtedy to pewien Australijczyk, ogarnięty syndromem jerozolimskim, próbował spalić meczet Al-Aksa, aby wygnać z Jerozolimy wszystkich Muzułmanów. Jego działania spowodowały wybuch wielodniowych, krwawych zamieszek.
Mimo tego incydentu, psychologia kwalifikuje syndrom jerozolimski jako niegroźne zaburzenie, nie ma zatem powodu aby obawiać się podróży do Jerozolimy. Co więcej, objawy syndromu jerozolimskiego ustępują samoistnie zaraz po opuszczeniu Izraela.

Syndrom sztokholmski czyli mój porywacz jest… całkiem fajny
Jeśli wybierzecie się do Sztokholmu, to musicie bardzo uważać, żeby nikt Was nie porwał 😉 Dlaczego? Bo jeśli już do tego dojdzie, to z miejsca polubicie swoich porywaczy i nie będziecie chcieli współpracować z policją. Ba! Zrobicie nawet zrzutkę na prawników dla Waszych złoczyńców. Oczywiście to taki mały żart, gdyż Sztokholm jest jednym z najbezpieczniejszych miast w Europie i nie grożą tu nikomu żadne porwania.
Jednak, jak na pewno wiecie, istnieje coś takiego jak syndrom sztokholmski, który swoją nazwę zawdzięcza sytuacji, która miała miejsce w Sztokholmie w latach 70. ubiegłego wieku. Właśnie wtedy, w trakcie napadu na jeden z największych banków w Sztokholmie, bandyci więzili i przetrzymywali pracowników banku przez 6 dni w jednym ze skarbców. Tyle czasu wystarczyło, aby zakładnicy poczuli sympatię i lojalność wobec swoich oprawców. Co więcej, po tym jak w końcu uwolniono zakładników, żaden z nich nie zeznawał przeciwko żadnemu z porywaczy!
Jak podają różne źródła, syndrom sztokholmski może występować nie tylko w sytuacjach porwań, ale także w innych przypadkach, takich jak toksyczne związki czy przemoc domowa. Ofiara może odczuwać sympatię wobec sprawcy. Prowadzi do zniekształcenia obrazu sytuacji i utrudnia podjęcie działań mających na celu jej poprawę.

Syndrom limski czyli odrobina empatii
Co ciekawe psychologia rozpoznaje również syndrom limski, który jest odwrotnością syndromu sztokholmskiego. To sytuacja, w której porywacze wczuwają się w sytuację swoich ofiar, opiekują się nimi i czują do nich sympatię. Ogarnięty syndromem limskim porywacz zachowuje się tak, jakby nie przetrzymywał zakładników wbrew ich woli, stara się ograniczyć wszelki dyskomfort i unika spowodowania uszczerbku na zdrowiu u swoich przetrzymywanych.
Jak łatwo się domyślić syndrom limski zawdzięcza swoją nazwę peruwiańskiej stolicy. To właśnie tutaj w latach 90-tych porywacze zajęli ambasadę japońską. Do zdarzenia doszło w trakcie dużego dyplomatycznego bankietu, a zakładnikami zostali goście ambasady. W miarę upływu dni, porywacze (głównie młodzi ludzie, niekoniecznie zdający sobie w pełni sprawę z powodów oblężenia placówki) zaczęli nawiązywać silne więzi z zakładnikami. Wszystko po to… aby na końcu wszystkich wypuścić. Co więcej, niektórzy z porywaczy wyrazili chęć… kontynuowania edukacji w Japonii!
Syndrom limski nie jest jeszcze dobrze zbadany, ale psychologia znajduje jego przykład nie tylko w prawdziwym życiu, ale też w literaturze. I to takiej zekranizowanej jako jedna z klasycznych animacji Disneya! Zatem następnym razem, gdy będziecie oglądać “Piękną i Bestię” pomyślcie o japońskich dyplomatach w Limie 😉

Syndrom londyński czyli kłótliwi mają gorzej
A żeby było jeszcze “zabawniej”, istnieje również syndrom londyński. Nie objawia się on jednak ani onieśmieleniem majestatem londyńskich budowli, ani szaloną chęcią spędzania każdej wolnej chwili w Londynie, ani tym bardziej odczuciem, że jest się angielskim monarchą. Choć oczywiście zapraszamy na nasze city breaki w Londynie – zobaczymy, czy psychologia i podróże nie “dostaną” nowego, wspólnego tematu do badań!
Ale nie, syndrom londyński również (o zgrozo!) dotyczy relacji porywaczy z ofiarami. W tym przypadku porwani wzbudzają skrajną antypatię u porywaczy. Prowadzi to oczywiście do napięć, eskalacji i tak napiętej już sytuacji porwania, a czasem nawet do śmierci nielubianej osoby. Jak łatwo się domyślić, tak właśnie było w Londynie, kiedy to w 1980 roku, podczas oblężenia ambasady Iranu, wzięto do niewoli 26 zakładników. Jeden z nich poważnie dał się porywaczom we znaki. Nieustanne kłótnie z porywaczami doprowadziły do definitywnego zakończenia sporu na linii porywacz – zakładnik. A dokładniej, kiedy porywacze postanowili zabić jednego z zakładników, aby wymusić spełnienie żądań, wybrali tego, który im podpadł. Ostatecznie śmierć kłótliwego zakładnika, wywołała również reakcję służb antyterrorystycznych, które wkroczyły do akcji i zabiły pięciu pośród z sześciu porywaczy. Ale to chyba marne pocieszenie!

Zobacz też:
“Piorun sycylijski” czyli do zakochania jeden krok
Żeby nie zostawiać Was w smutnym nastroju, na koniec naszego wpisu zostawiliśmy sobie coś związanego z.. miłością, czyli tajemniczy “piorun sycylijski”. Cóż to takiego? Otóż jest to forma zakochania od pierwszego wejrzenia, które spotyka nas najczęściej z dala od domu i codzienności. Jest to uczucie tak silne, że fala miłości nas zalewa i nie da się jej przeciwstawić. Brzmi jak wizja z romantycznego filmu albo romansidła rodem z Harlequina? A jednak!
Pojęcie to stworzył profesor Lew-Starowicz, inspirując się kulturą sycylijską, w której emocje często są tłumione, a erotyzm jest namiętny i skryty. “Piorun” jest kompletnie niespodziewany i może pojawić się nawet w najmniej oczekiwanym momencie. Trafienie jest tak silne, że nie mamy zbyt wiele czasu do namysłu, czy rzucać się w wir namiętności i przewrócić nasze życie do góry nogami, czy jednak uciekać, bo jak porwie nas namiętność, to nie będziemy w stanie podejmować racjonalnych decyzji.
No cóż, zapraszamy Was na city breaki na włoskiej wyspie – zobaczymy, czy kogoś trafi “piorun sycylijski”. 😉

Podsumowując nasze rozważania, wszystkim psychologom w dniu ich święta życzymy dużo podróży, niekoniecznie połączonych z badaniami syndromów. Albo może wręcz przeciwnie – życzymy właśnie podróży, w których psychologowie odnajdą jeszcze nowe, nienazwane syndromy. W końcu tyle zostało jeszcze tyle fascynujących miejsc na świecie, które mogą przewrócić naukę do góry nogami!